Mija drugi tydzień od wyborów prezydenckich (jutro druga tura, ale trudno to nazwać "wyborem"). Największego bojownika o wolność naszych czasów popiera zaledwie 3% uprawnionych do głosowania Polaków.
Moja pierwsza reakcja po ogłoszeniu wyborów to ogromny zawód. A nawet gniew. Na bezmyślność i głupotę ludzi, którzy narzekają na brak perspektyw i nieuczciwych polityków a sami się proszą o to, by być okradani, nie tylko z pieniędzy ale z nadziei na godne życie bez długu, tyranii często bezmyślnych biurokratów, idiotycznych przepisów mogących nawet odebrać dobrej rodzinie ich własne dziecko. Gniew na powszechnie panującą schizofrenię, bo jak wytłumaczyć fakt, że prawie żaden Polak nie ufa politykom a gdy ktoś proponuje obalenie polityki raz i na zawsze to traktują go jak szaleńca i świętokradcę bo śmie podnosić rękę na demokrację?!
Na szczęście tak jesteśmy skonstruowani, że można się przyzwyczaić do wszystkiego. Każdy dramat się kończy, nawet najgorsze emocje w końcu opadają a umysł w reakcji samoobronnej zaczyna się skupiać na aspektach bardziej pozytywnych. Mi przyszły z pomocą "przypadkowe" spotkania z przyjaciółmi, relaks z rodziną a także długie, samotne spacery po mieleckich lasach (to może zabrzmieć śmiesznie, ale świadomość, że drzewa spokojnie sobie rosną niezależnie od ustroju bardzo mnie uspokaja). W końcu udało się na wszystko spojrzeć z szerszej perspektywy i pojawiły się nawet przebłyski nadziei na przyszłość.
Któregoś ranka, jak zwykle podczas kąpieli, słuchałem wolnościowego podcastu. Jason Stapleton przypomniał pewien mało znany fakt na temat amerykańskiej wojny o niepodległość. Otóż badania historyków wskazują, że tylko 3% kolonistów uczestniczyło w Rewolucji prowadzącej do powstania tego największego mocarstwa dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Ta garstka rewolucjonistów wspierana była przez 10% społeczeństwa, a kolejne 20% popierało ich tylko w teorii, jednak nie angażowało się aktywnie. Około 30% była zupełnie obojętna, a pozostałe 37% była lojalna Królowi (ta ostatnia liczba stopniowo wzrastała i pod koniec wojny przekroczyła 50%!).
Three Percenters to amerykański ruch wolnościowy (głównie kładący nacisk na święte w tamtym kraju prawo do posiadania broni) nawiązujący do tych trzech procent kolonistów, którzy podczas rewolucji walczyli po stronie zbulwersowanych wysokimi podatkami Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych. Ich przesłaniem jest, że nie należy się zniechęcać małą liczbą ludzi uświadomionych i zdeterminowanych, bo dobra sprawa w końcu zwycięży. Pod warunkiem, że pozostanie nawet garstka wytrwałych.
W ostatnich wyborach prezydenckich największego bojownika o wolność we współczesnej historii naszego kraju - Janusza Korwin-Mikkego poparło około 3% wyborców. Chociaż spodziewaliśmy się lepszego wyniku, nie ma powodu do zniechęcenia. Jak mawiał Napoleon Hill: „Porażka...delektuje się podkładaniem nogi w miejscach, w których sukces jest prawie na wyciągnięcie ręki.”
Osobiście wierzę, że to rozczarowanie, którego wielu z nas doświadczyło 10 maja to tylko próba, dzięki której każdy z Korwinistów musi odpowiedzieć sam przed sobą na pytanie: Czy jestem w KORWiNie bo wierzę w wolność, własność i sprawiedliwość, czy też z jakiegoś innego powodu?
Myślę, że sukces nadejdzie. Jeżeli nie zaraz po nadchodzących wyborach parlamentarnych to później. Musimy tylko spokojnie i wytrwale szukać coraz to lepszych sposobów na przekonanie naszych krewnych i sąsiadów, że dla szczęścia człowieka i rodziny nie ma lepszego środowiska od wolności. Chociaż to to oni świadomie lub podświadomie wiedzą sami. W takim razie trzeba po prostu umiejętnie wyjaśnić czym jest wolność. Tak, by nie myśleli, że to normalne, że nie mama i tata ale pan premier decyduje w jakim wieku dziecko powinno pójść do szkoły. Tak, by buntowali się na myśl o tym, że państwo odbiera im większość z owoców ich pracy. Odbiera a potem dzieli między urzędników, marnotrawi i tylko część przeznacza na łatanie dziur na szosach, etc. Kiedy człowiek zrozumie czym jest wolność to nie da się złapać na obietnice wyborcze o tym, że państwo mu coś da, bo jasną rzeczą jest, że państwo ma tyle co nam zabierze, a więc zanim nam coś da to musi nam odebrać o wiele więcej. I tak dalej.
Musimy więc nie zwracać uwagi na to, że stanowimy trochę więcej niż 3% narodu, bo prawda jest niezależna od sondaży. Korwin ma rację i my mamy rację, że go popieramy. Nawet jeśli robiąc to narażamy się na złośliwości ignorantów zarzucających nam ślepą wiarę w wodza, etc. Nie trzeba się tłumaczyć z oczywistego faktu, że jeśli poglądy dwóch osób są takie same to siłą rzeczy będą się one ze sobą zgadzać. A jeśli jedna z tych osób dodatkowo posiada talent do przekonywania to niejako automatycznie stworzy się wokół niej grupa osób dla których – w tym przypadku sprawa wolności jest czymś wartościowym i wartym do poświęcenia. Zresztą każdy, kto miał okazję poznać Korwina osobiście wie, że jest to człowiek otwarty na sugestie i traktujący członków swojej partii jako równorzędnych partnerów.
Ja w każdym razie działam dalej (jednocześnie pamiętając, że moją pierwszą odpowiedzialnością jest moja rodzina). Tym bardziej, że odpowiada mi atmosfera w partii a w szczególności w naszym mieleckim oddziale. Przedwczoraj w wewnętrznych wyborach zostałem wybrany na prezesa mieleckiego oddziału KORWiNy (co – tak na marginesie – pokazało, że lokalni działacze mają w nosie moje rekomendacje, bo namawiałem ich do głosowania na innych kandydatów – he he!). To dla mnie ogromny zaszczyt i postaram się w najbliższych dwóch miesiącach tak koordynować naszym działaniem, byśmy razem doprowadzili do „nawrócenia” do konserwatywnych wartości jak największej liczby Polaków (na jutrzejszym cotygodniowym spotkaniu zaproponuję przeprowadzenie kolejnych wyborów na prezesa pod koniec lipca).